Jak wszędzie, tak i w telewizji występuje zjawisko zwane modą. I nie chodzi o styl ubierania się prezenterów, lecz o pewną tendencję w kręceniu programów.
Teraz wszyscy w Polsce kręcili seriale historyczne.
Pierwszą, nieśmiałą jaskółką była „Korona królów”. Produkcja nie odniosła co prawda międzynarodowego sukcesu. Zakupili ją jedynie Meksyk i emitował u siebie pod nazwą „Maj Majów”, oraz Niemcy, którzy wyświetlali jako „P.I.A.S.T: Polnische Idioten und Antisemiten Sind Teufeln”. Niemniej jednak „Korona królów” krajowy rynek miała u stóp. Cała Polska pasjonowała się losami króla Kazimierza Wielkiego, które całe życie spędzał na Wawelu na flirtach i dzięki temu Polska była wtedy potęgą w Europie.
Osobom odpowiedzialnym za seriale we wszystkich telewizjach zaświeciły się oczy. Na gwałt zaczęto kroić nowy tort, który wyłonił się zza medialnego horyzontu. Walka toczyła się o czas i o ilość – kto będzie pierwszy, kto wyprodukuje więcej – ten wygra. Wszyscy zostawili niedokończone opowieści o żołnierzach wyklętych i rzucili się na polskich monarchów.
I ktoś wpadł na genialny pomysł. Właściwie nie był to pomysł nowy. Na ten przykład w motoryzacji powstawały całe marki samochodowe, które korzystały z części spółek-matek. Tu zrobiono podobnie.
Wykorzystano moce przerobowe innych seriali. Dekoracje, wnętrza, aktorów, scenariusze, dialogi, personel techniczny, środki finansowe. A jakie seriale Polacy kochają najbardziej? Nowele paradokumentalne. I tak oto połączono sprawdzone już formaty ze stylizacją retro. Efekt był piorunujący.
Polscy aktorzy w zdecydowanej większości odmówili grania „w tym czymś”. Oświadczyli, że po pierwsze to nie jest na ich poziomie, a po drugie opowieści o prawdziwej przeszłości zakłamują teraźniejszość. Woleli gromadnie występować w niemieckiej superprodukcji „Tsedinien” o czasach Mieszka Pierwszego ale z perspektywy zza Odry. Współpracowali też na odcinku scenariusza – na ten przykład kulminacyjną bitwę rozpisał Stuciej-Mahr.
Stacje telewizyjne poradziły sobie bardzo prosto. Zaprosiły do współpracy widzów. To był strzał nawet nie w dziesiątkę, w jedenastkę. Oglądalność poszybowała bardzo wysoko, a publiczność masowo szturmowała wszelkie castingi marząc o wspólnym papierosie z Krzywoustym czy o kąpieli z Elżbietą Batory.
Wspólnym mianownikiem była co prawda historia, ale poza tym poszczególne produkcje różniły się mocno pomiędzy sobą. Ba, niektóre nawet powstawały za granicą! W prześlicznych bułgarskich plenerach toczyła się opowieść o Władysławie Warneńczyku pod tytułem „Pamiętniki z wakacji” – rekordzista pod względem ilości odcinków. Ciekawym posunięciem było pokazanie losów króla, kiedy już przestał być królem – perypetie Henryka Walezego na francuskiej Riwierze mogliśmy śledzić w „Ex na plaży”. Fascynujące dzieje przenosin stolicy polski można było oglądać w opowieści o Zygmuncie Wazie pod tytułem „Warsaw Shore”. Kobiety miały „swój” serial, „swoją” bohaterkę. Była nią Bona Sforza, która bezskutecznie usiłowała przedłużyć dynastię Jagiellonów w „Kto poślubi mojego syna”. Po dwudziestej trzeciej mogliśmy oglądać wyjątkowo śmiałe sceny serialu „I damy i wieśniaczki”, w którym to ponownie mieliśmy okazję zetknąć się z Kazimierzem Wielkim. A w „Król szuka żony” pokazano trudne sprawy sercowe Władysława Jagiełły.
Oczywiście przy takim pójściu na skróty seriale nie mogły być wysokiej jakości. Krytyka była dosyć powszechna. Już w trakcie emisji użytkownicy mediów społecznościowych zamieszczali swoje uwagi. Po emisji swoimi przemyśleniami dzielili się publicyści, a na koniec opiniami dzielili się widzowie. I co ciekawe, uwagi internautów były krytyczne bardzo, uwagi publicystów w niewielkim stopniu, a zwykli widzowie byli zachwyceni.
– No bo niech pan powie sam, panie Hiobowski – pan Sitko argumentował tak zapalczywie, że aż mu piwo wychlapywało z butelki – co mi z tego, że za czasów Bolesława Chrobrego nie było akurat takiego jak pokazano lakieru do tramwajów? Czy to wpływa na jakość akcji?
– Nie w tym rzecz… – zaczął tata Łukaszka, ale pan Sitko mu przerwał:
– No, ja też tak myślę! Zresztą, wkrótce wchodzi nowy serial, który ma zamknąć usta wszystkim krytykantom.
– Jeszcze jeden? – jęknął tata Łukaszka.
Emisja nowego serialu ruszyła wkrótce. Nosił tytuł „Dworek dwórek” i wzorowany był na epopei Mickiewicza.
– Co prawda luźno wzorowany – zastrzegł jeden z twórców – ale za to z jakim odwzorowaniem epoki!
Rzeczywiście, bardzo luźno był wzorowany. Opowiadał o konflikcie pomiędzy spokrewnionymi ze sobą producentami dwóch wódek.
– Litości – dziadek Łukaszka oparł czoło o poręcz fotela.
Tytułowy dworek był pełen dwórek, których życiowym celem było wyjść za mąż i skorzystać z dobrodziejstw programu pięćset rubli plus.
– A gdzie Napoleon? – spytał Łukaszek.
…francuski producent koniaków próbował wbić się na rynek alkoholi.
Hiobowscy zagryzali wargi, ale próbowali dotrwać do końca pierwszego odcinka. Dali nawet radę nylonowym rajstopom i słuchawkom bezprzewodowym.
– Ja was nie rozumiem – siostra Łukaszka z zapartym tchem śledziła akcję. – Świetny serial! Wszystko rozumiem!
– Nawet to? – spytał słabym głosem tata Łukaszka i pokazał samochód parkujący przed fast foodem YAN KIEL. – Co to ma niby być? Motel?!
– No przecież podtytuł brzmi „Ostatni zajazd na Litwie” – przypomniała wesoło siostra.
Tata Łukaszka zazgrzytał zębami i już sięgał po pilota, ale powstrzymał go syn.
– Nie możesz – wyszeptał Łukaszek. – Sprawdzałem Tweetera podczas emisji. Jeśli serial będzie miał kiepską oglądalność, to go zdejmą…
– Hurra!
– …i w to miejsce zakupią „Tsedinien”.
– …nie!
– A podobno w ostatnim odcinku „Tsedinien” woje Mieszka Pierwszego nacinali paluszki niemieckich dzieci kartkami papieru!
Hiobowscy spojrzeli na siebie, pomilczeli przez chwilę i tata Łukaszka odłożył pilota z powrotem.
– Właściwie… Ten serial nie jest taki zły.
Dworek dwórek
(Wyświetlono 259 razy, 1 dzisiaj)
Ten post ma 5 komentarzy